Piter z rana był gotów jako pierwszy, my raczej w ślimaczym tempie wyjechaliśmy spod garażu, nic nowego. Spóźniony Jędrek próbował jeszcze ratować swoją twarz i przyleciał na miejsce taksóweczką. Wow, szacunek! ;)
Złapaliśmy się już w trasie, cisnęliśmy żeby odrobić czas. Na miejscu my zaparkowaliśmy tam gdzie zwykle, Piter nie mając za szybą zezwolenia zostawił auto na terenie Home Depot.
Ogólnie chcieliśmy "nowicjuszowi" pokazać piękno tych stron z naciskiem na przejebane technicznie odcinki ;). Już po 5 minutach trzeba było brać się za dętkę w przednim kole Barana. Przy naprawie zaszły różne dziwne konfiguracje ideologiczno - sprzętowe wskutek czego oglądamy kawał dobrej sztuki kowalskiej.
W międzyczasie dowiadujemy się że duet Piter - Jackson potrzebuje pomocy bo od silnika młodego odseparował się jakiś tajemniczy element. Tomuś bierze na siebie misję dostarczenia im śrubokręta. Wracają uśmiechnięci i pełni wiary, że to ostatnie niepowodzenie tego dnia.
Czy stanie się według ich mniemania, czy będzie to jazda miła, łatwa i przyjemna? Tego dowiecie się czytając dalszą część sprawozdania, zapraszam :).
Obraliśmy kierunek na Tamaqua żeby kontynuować przeczesywanie terenu w stronę Jim Thorpe, które zaczęliśmy jakiś czas temu. Lecimy podjazdem w stronę linii wysokiego napięcia. Oglądam się co jakiś czas ale nie widzę Pitra. Musimy zawrócić. Dolatujemy do rozbitka a tam obraz nędzy i rozpaczy. Łożysko w przednim kole "Elektryka" wyszło bokiem. A takie nowe było, amerykanskie ;).
Przypuszczalnie zawinił niewłaściwy montaż, smutne lecz prawdziwe. Patrzymy jak zahipnotyzowani na to koło ale ono od tego za nic nie chce się naprawić. Uściski i ciepłe słowa, potem rozstanie. Nienawidzę rozstań ale powstrzymałem się od łez. W milczeniu odjeżdżamy w przeciwne strony, załoga w rejs a Pit do auta. Nie tak miało być ale następnym razem damy radę.
Kończąc morderczego, "przymusowego" singla przy Burma Rd robimy przystanek. Czas na naprawę ładowania w sprzęcie Jędruli. Stać bezczynnie to przecież grzech, przymajmniej dzisiaj...
Dzwoni "Momento". To jeden z paru amerykańców z którymi skumaliśmy się buszując w terenie. Jakoś ciężko idzie mu wytłumaczyć gdzie się znajdujemy chociaż miejsce to zna jak własne podwórko. W końcu docierają do nas razem z Donem, jest nas w takim razie silna ekipa!
Cóż jednak z tego skoro za chwilę Jacuś łapie kapcia. Ja już się na to uodporniłem, próbuję zająć się czymś miłym. Trochę leżę na glebie, trochę oglądam motorki, trawkę przeżuwam.
Napatoczył się jakiś turysta, człowiek w wieku mojego ojca, z plecaczkiem i wielozadaniowym kijkiem leszczynowym. Pogadaliśmy o pogodzie, terenie i o atakach miśków na bezbronnych gości, którzy odważnie acz nieroztropnie trafiają w te okolice. Podobno kręci się tu monstrum co i pożreć by potrafiło. Wyciągnęliśmy od jegomościa parę rad jak należy postępować w sytuacji oko w oko z napastującym sierściuchem. Wziąłem to sobie do głowy, nie wiadomo kiedy i gdzie ocali nam to dupę.
Baran podszykował brykę Jacksonowi (zrobił to w dwóch ratach bo za pierwszym razem klejenie puściło) i mogliśmy wreszcie ruszyć. Zjazd z power lines w stronę miasta, potem odcinek kiedy jedziemy nasypem wzdłuż torów. Tam właśnie spotkało nas dosyć stresujące zdarzenie.
Jechałem pierwszy, całkiem dobrze rozpędzony, kiedy na łuku, zza drzew wyłonił się pociąg. Może nie zasuwał wariackim tempem ale sumując nasze prędkości naprawdę szybko zbliżyliśmy się niemal na odległość wyciągnięcia ręki. Wkradła się panika bo pan maszynista dał po klaksonie tak, że uszy nam powiędły. Myślę, że gość też miał w porach dobrze narobione i pewnie poleciało parę "faków". Momento z mega wytrzeszczem oczu rzucił:
-"Kurwa, tego się nie spodziewałem!".
No tak, któż mógł się spodziewać pociągu na torach, sytuacja wielce niecodzienna ;P.
Spierniczyliśmy stamtąd jak najszybciej bo trzeba się było liczyć z tym, że wiadomość o tym incydencie może dotrzeć do stróżów prawa a wtedy mogli by nas ładnie uczesać ołowiem.
Na drugiej stronie Rt 309 zaczynają się urocze ścieżki co docenił Don, będąc tam pierwszy raz.
- "Hej, skąd wy wiecie którędy jechać?"
- "My wiemy jak wiedzieć, koleś." - pomyślałem.
Pokręciliśmy się chwilę zawijając tymi fajnymi serpentynami po czym Baran dobił nas nowiną - zesrało się łożysko na tyle. Normalnie nie wiadomo czy śmiać się czy płakać. Nawet nie chce mi się liczyć która to już wpadka tego dnia, a samej jazdy jak na lekarstwo.
Zobojętniali wleczemy się na Turkey Hill w Tamaqua i zostawiamy tam dwóch ludzi. Reszta najkrótszą drogą ma wrócić do auta więc wykonujemy "lot techniczny".
W czasie tegoż "na deser" boleśnie obijam sobie jaja o zbiornik paliwa, za co dziękuję Robowi i Donowi. Tak się wlekli na długim podjeździe, że będąc za nimi wybiłem się z rytmu i zacząłem na swoim motocyklu efektowne rodeo.
Powrót na stację zajmuje nam ok. dwóch godzin. Zbieramy się z poczuciem wielkiego niedosytu.
Debiut Pitra nie wypadł okazale bo zatrzymała go awaria. Jazda pozostałych wyglądała jeszcze bardziej komicznie. Suma sumarum przez te defekty porządnie nie pojeździł nikt. Tu chyba zadziałała sprawiedliwość rzeczy martwych, o ile coś takiego wogóle istnieje ;).
kurrr... znowuuu... |
czegoś tu brakuje |
duch Flinstonów wyczuwalny aż nadto |
Pan Doktor przy zabiegu |
cięzko byłoby znaleźć lepiej odpicowaną brykę od Momentowej (no może nie licząc mojej<lol>) |
marzenie każdego jeźdźca - leniucha ;P |
w ukryciu oczekujemy na koniec operacji przy dętce |
żebym miał puścić kleksa to i tak tam wlezę następnym razem |
Rob vel Momento i Don |
jeszcze chwila koncentracji przed drogą powrotną |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
UWAGA! Aby dodać komentarz nie musisz się logować. Wystarczy kliknąć na opcję Nazwa/adres URL i wpisać swoje imię lub ksywkę.
Śmiało! :)
Każdy wpis musi być zatwierdzony więc proszę o cierpliwość. To dla dobra kultury dyskusji i zachowania pewnych standardów na blogu. Innymi słowy - admin nie śpi, żeby pisać mógł ktoś ;P.